0
dywan 22 marca 2015 21:08
Nie zdążyłem dobrze ochłonąć po wizycie w Strefie zdemilitaryzowanej (DMZ), a już byłem w innej zonie, gdzie również zakazywali fotografowania – muzeum żeń-szenia. Jak się okazuje, Korea jest Jedynym Słusznym Producentem tego specyfiku. O dziwo, prawidłowo rośnie tylko na ich ziemi. Niech im będzie. Wizyta w muzeum jest oczywiście bezpłatna i kończy się wizytą w sklepie. Można sobie nabyć zdrowotnych herbatek na dwa miesiące za cenę, bagatela, $120. Stwierdziłem, że jednak jestem w pełni sił witalnych i nie skorzystałem.



Pora wydostać się z przyjemnych, klimatyzowanych pomieszczeń i przyjąć na klatę zewnętrzną aurę. Minęło już południe, temperatura przekroczyła 30 stopni, a ja ubrany w jeansy i odbijającą światło czarną koszulkę. Jest super…



Idę ulicą, która na mapie wygląda na główną. Jest szeroka, otoczona biurowcami, a na końcu mój najpilniejszy cel – Pałac Gyeongbokgung. Zbudowany w roku 1395 wraz z całym kompleksem. Od swojego powstania zdążył parę razy spłonąć, by zostać w końcu odbudowanym w połowie XIX wieku.

Do bram pałacu docieram kilka minut przed 14-tą. Muszę wyglądać na zmasakrowanego, bo gdy tylko pomyślałem, że napiłbym się wody, podjeżdża do mnie młody dzieciak na rowerze z przenośną lodówką i oferuje wodę. Oczywiście, płatność w wonach, dolarach, euro, czego dusza zapragnie. Dowiaduję się, że za moment będzie miała miejsce zmiana straży przy wejściu na teren pałacu. Jakże mógłbym to przegapić!



Patrzę na tych chłopaków i zaczynam się roztapiać. Jest mi dramatycznie gorąco, a nie wykonuję żadnego wysiłku. Może jednak oni są lepiej przystosowani do klimatu? Mimo wszystko, wrażenia niesamowite – niby rytm całemu wydarzeniu nadają tylko bębny, a jednak człowiek ma sam ochotę pomaszerować z żołnierzami. Trwa to kilka minut, a po wszystkim ruszam na teren pałacu.



Przechodzę przez pierwszą bramę i w duchu zastanawiam się, jak bardzo wszystko zmieniło się przez lata. Czy te kilka wieków wcześniej wszystko wyglądało tutaj tak samo? Czy to było równie kolorowe? Właściwie, to nie ma powodu aby tak nie twierdzić. Spaceruję pod arkadami. Z jednej strony, jestem w cieniu i mogę odrobinę odetchnąć. Z drugiej, sam majstersztyk wykonania każdej belki, pomalowania każdej deseczki powoduje, że nie jestem w stanie nic powiedzieć.



Po prostu idę i podziwiam. Już nawet pogoda przestała mi przeszkadzać. Obszedłem cały plac dookoła, docieram do pałacu. Nie jest to murowana budowla, których pełno w Europie. To wielka, drewniana pagoda. Wszystko jest otwarte, przewiewne, bo przecież mrozu tu nie doznasz. Ciekaw jestem, jak to wyglądało gdy cesarz przyjmował tutaj różne oficjalne delegacje. Musiało to zapierać dech w piersiach.

Następny przystanek, pałac na wodzie. O ile myślałem, że wcześniejsze obiekty były „pootwierane”, o tyle tutaj wszystko się kompletnie zmieniło. Damy dworu, wraz z tą najważniejszą, miały jedynie dach nad głową. Zero ścian, czegokolwiek. Jednak się nie dziwię, zważywszy na temperaturę. Usiłuję się ratować wbiegając do kafeterii (widzę z daleka, że ma klimę). Nie pomaga…



Na całe szczęście, misterność wykonania każdej części okolicznych budynków pozwala zapomnieć o nieznośnym Słońcu. Gdy już myślałem, że nic więcej mnie tu nie zaskoczy, dostrzegam coś dziwnego na dachach. Oto na każdym z nich znajduje się rzeźbiony smok (czy coś w tym rodzaju), który zdaje się pilnować, aby nikt niepowołany nie dostał się do pałacu.



Można by tak spacerować i podziwiać godzinami, ale czas mnie nagli, bo jeszcze trzeba znaleźć Słynną Dzielnicę, o której słyszał chyba każdy, kto posiada internet. Uciekam z pałacu, szukam stacji metra i po ponad pół godzinie jazdy jestem na miejscu



Wyobrażałem sobie coś naprawdę szalonego (w końcu tyle się mówi o Gangnam Style), ale nic mnie szczególnie nie urzekło. Ot, pełno wieżowców, samochodów i ludzi. Do tego restauracje i bary. Liczyłem, że zobaczę może jakieś samochody z metką posiadającą ponad sześć zer. A tu niestety nie. Może wieczorem się coś zmienia?



Najciekawsze jest to, że wystarczy skręcić z głównej ulicy w jakąś przecznicę, a zgiełk i tłum maleją o połowę. Kolejne parędziesiąt metrów głębiej i już mamy całkowitą ciszę. Może to i dobrze? W końcu, kto by dał radę całą dobę wytrzymać upał, hałas i ciemność. Specjalnie użyłem słowa „ciemność”. Liczne wysokie budynki rzucają tyle cienia, że mimo słonecznej pogody, ma się wrażenie późnego wieczora. Wręcz zachciewa się spać. Wystarczy jednak spojrzeć na niebo, żeby zostać oślepionym przez jego jasność. Potem patrzymy przed siebie i nic nie widzimy. Ale to jeden z problemów światowych metropolii. W końcu, im wyżej się buduje, tym więcej cienia na ziemi. Krzątam się po okolicy i postanawiam wrócić do hostelu. W końcu cały dzień dynamicznego zwiedzania daje się we znaki. Godzina jazdy metrem i jestem „u siebie”.



Jakoś ta okolica bardziej mi odpowiada. W taki właśnie sposób zawsze wyobrażałem sobie kraje azjatyckie – niskie budyneczki, wąskie uliczki, a w każdej jakaś knajpka albo sklep. Gdzie by się nie spojrzało, ktoś prowadzi swój biznes. Jak nie stać kogoś na wynajem – rozkłada na ziemi koc, kładzie owoce, warzywa, przyprawy, cokolwiek i sprzedaje. Interes się kręci, a wszyscy są zadowoleni. Może kiedyś do nas powróci tego typu przedsiębiorczość? Nie bez kozery, Korea jest jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek świata i to od długich lat. Ale to już nie temat na blog podróżniczy…

więcej na: http://www.latajacy-dywan.pl

Dodaj Komentarz