Hamburg nie był dla nas oczywistym wyjazdowym wyborem, podobnie jak całe Niemcy. Może kiedys...może po drodze...może przy okazji. Cóz jednak robić, kiedy urlopu mało, a do Hamburga można polecieć bez wykorzystania nawet jednego dnia, z już i tak uszczuplonej puli. Dodatkowo wyjazd świetnie się wpisywał w nasze umiłowanie portowych miast. Lecimy. Bilety tanie, hotele na miejscu drogie. Pomocą okazały się punkty zbierane w programie sieci Accor. Novotel Suites był dobrym wyborem. Trochę poczytałem, lecz jak zwykle nie byliśmy przygotowani do wyjazdu. Ot, zaznaczyłem kilka miejsc w maps.me, po przeczytaniu bardzo przydatnej relacji @maczala1. Wylot w piątek o 20.45. Na krakowskie lotnisko moge już chyba trafić z zamkniętymi oczami. Lot krótki, pierwszy raz od dawna Easyjetem. Wydaje mi się, że pracownicy tej linii mniej rygorystycznie podchodzą do swoich obowiązków. W Hamburgu jesteśmy po 22-ej. Pół godziny w metrze, krótki spacer i jesteśmy w hotelu. Wypijamy po parę piw i idziemy spać.
Kolejnego dnia rozpoczynamy zwiedzanie. Powierzchniowo Hamburg jest większy od Paryża czy Londynu, sporo chodzenia. W mieście znajduje się ponad 2300 mostów. Nic dziwnego, woda jest na każdym kroku. Ehhh, pamiętam z jaką pompą inaugurowano niedawno w Krakowie działanie Kładki Bernatka. Cóż, mieszkańcy Hamburga mieli duuużo więcej okazji do świętowania. Zmierzamy powoli w stronę centrum. Mijamy największy w Europie ratusz (112m wysokości, 647 pokoi (sic!)). Widać , że miasto jest bogate, wszędzie wokół place budowy. W okolicy dworca menele, kontrastują z okolicznymi sklepami znanych marek. Hamburg w ogromnej części został zniszczony podczas alianckich nalotów i tylko gdzieniegdzie można zobaczyć nieśmiałe stare kamienice, stojące w cieniu swoich wyższych i nowszych kolegów. Zmierzamy w stronę Hafen City, budowanej z rozmachem nowej dzielnicy miasta. Widać, że koszty nie mają tu większego znaczenia, ma być widowiskowo. Szkło i beton okolicznych budynków prezentują się wyjątkowo dobrze. Uwagę zwraca Speicherstadt – Miasto Spichlerzy, wpisana na listę UNESCO wizytówka tej części miasta. To tu kiedyś składowano przypływające do portu towary: tytoń, kawę, przyprawy. Zresztą, również i dziś część z nich jest wykorzystywana w tym celu. Wszystko w okolicy niesamowice do siebie pasuje. Niemcy mają pieniadzę, rozmach i styl. Nad okolicą góruje ponad stumetrowy gmach Elbphilharmonie, zbudowanej kosztem (bagatela) ponad 800 mln euro. Budynek jest kolejną wizytówką współczesnego Hamburga i wylądował na niejednym z naszych zdjęć. Przed wejściem tworzyła się ogromna kolejka i widać, że filharmonia stanowi nie lada atrakcję turystyczną.
Nie mamy czasu, by zwiedzac wnętrze, więc zmierzamy powoli w stronę St. Pauli Elbtunnel - wejście w pobliżu stacji Landungsbrucken. Przejście tunelu nie dostarcza niesamowitych wrażeń, chociaż świadomość, że znajdujemy się kilkanaście metrów pod taflą wody dla osób z klaustrofobią może mieć znaczenie. Z drugiej strony Łaby rozciąga się bardzo ciekawy widok. Siadamy, pijemy piwko i wracamy. Idziemy coś zjeść: curry wurst i śledzie to proste i smaczne pożywienie – w sam raz dla nas. Idziemy w stronę Schanzenviertel. Dzielnica w niczym nie przypomina nowego miasta. Kolorowe grafitii, sporo śmieci na ulicach – widac ,że mieszkańcy mają alternatywne podejście do życia. Na Reeperbahn docieramy tuż przed zachodem słońca. Pierwsze grupy turystów przyjeżdżających tu na wieczory kawalerskie i panieńskie są już na ulicach. Co ciekawe, dominują panie. Teraz dzielnica rozpusty nie prezentuje się juz z pewnością tak jak lata temu. Czasy, gdy John Lennon stawał się tu mężczyzną dawno minęły. Przechodzimy Herbertstrasse gdzie kobiety lekkich obyczajów leniwie przygotowują się do wieczoru. Wszędzie dominuje imprezowy nastrój. Kupujemy piwo i przysiadamy na jednym ze skwerów. W powietrzu unosi się zapach marihuany, młodzież głośno dyskutuje. Dobrze się nam siedzi. Nikt nikogo nie ściga za picie na wolnym powietrzu. Robi się zimno, idziemy na ostatniego drinka do knajpy i zmierzamy powoli w stronę hotelu. Tak powoli, że zachodzimy jeszcze do jednego baru. W środku senna atmosfera, barman (podchwytując że jesteśmy z Polski) przywołuje mnie do szafy grającej i prosi o wybór polskiej piosenki. Do wyboru było jedynie Ich Troje, więc zdecydowałem się na Stonesów. Przysiada się też do nas potęznie zbudowany, brodaty Rosjanin z wielkim łańcuchem na szyi. Przez chwilę myślałem, że to zbiegły z lokalnego ogrodu zoologicznego niedźwiedź. Ktoś kto czytał moją relację z Meksyku wie, że gdy lokalsi włączają polskie piosenki, trzeba się ewakuować - inaczej następnego dnia niesamowicie boli głowa. Ehhh, rozmowy o bigosie, babci kumpla ze Szczecina, darmowa wódka, ale uciekliśmy stamtąd w odpowiednim momencie. Następnego dnia rano chcieliśmy jechać na Fichmartk.
Mój niemiecki współlokator mówił, że ludzie dzielą się na wyznawców Berlina i wyznawców Hamburga. Ja należę do tych drugich
:)Dzięki za tę relację, wróciło mi trochę studenckich wspomnień
:)
Trochę poczytałem, lecz jak zwykle nie byliśmy przygotowani do wyjazdu. Ot, zaznaczyłem kilka miejsc w maps.me, po przeczytaniu bardzo przydatnej relacji @maczala1.
Wylot w piątek o 20.45. Na krakowskie lotnisko moge już chyba trafić z zamkniętymi oczami. Lot krótki, pierwszy raz od dawna Easyjetem. Wydaje mi się, że pracownicy tej linii mniej rygorystycznie podchodzą do swoich obowiązków.
W Hamburgu jesteśmy po 22-ej. Pół godziny w metrze, krótki spacer i jesteśmy w hotelu. Wypijamy po parę piw i idziemy spać.
Kolejnego dnia rozpoczynamy zwiedzanie. Powierzchniowo Hamburg jest większy od Paryża czy Londynu, sporo chodzenia. W mieście znajduje się ponad 2300 mostów. Nic dziwnego, woda jest na każdym kroku. Ehhh, pamiętam z jaką pompą inaugurowano niedawno w Krakowie działanie Kładki Bernatka. Cóż, mieszkańcy Hamburga mieli duuużo więcej okazji do świętowania. Zmierzamy powoli w stronę centrum. Mijamy największy w Europie ratusz (112m wysokości, 647 pokoi (sic!)). Widać , że miasto jest bogate, wszędzie wokół place budowy. W okolicy dworca menele, kontrastują z okolicznymi sklepami znanych marek. Hamburg w ogromnej części został zniszczony podczas alianckich nalotów i tylko gdzieniegdzie można zobaczyć nieśmiałe stare kamienice, stojące w cieniu swoich wyższych i nowszych kolegów. Zmierzamy w stronę Hafen City, budowanej z rozmachem nowej dzielnicy miasta. Widać, że koszty nie mają tu większego znaczenia, ma być widowiskowo. Szkło i beton okolicznych budynków prezentują się wyjątkowo dobrze. Uwagę zwraca Speicherstadt – Miasto Spichlerzy, wpisana na listę UNESCO wizytówka tej części miasta. To tu kiedyś składowano przypływające do portu towary: tytoń, kawę, przyprawy. Zresztą, również i dziś część z nich jest wykorzystywana w tym celu. Wszystko w okolicy niesamowice do siebie pasuje. Niemcy mają pieniadzę, rozmach i styl. Nad okolicą góruje ponad stumetrowy gmach Elbphilharmonie, zbudowanej kosztem (bagatela) ponad 800 mln euro. Budynek jest kolejną wizytówką współczesnego Hamburga i wylądował na niejednym z naszych zdjęć. Przed wejściem tworzyła się ogromna kolejka i widać, że filharmonia stanowi nie lada atrakcję turystyczną.
Nie mamy czasu, by zwiedzac wnętrze, więc zmierzamy powoli w stronę St. Pauli Elbtunnel - wejście w pobliżu stacji Landungsbrucken. Przejście tunelu nie dostarcza niesamowitych wrażeń, chociaż świadomość, że znajdujemy się kilkanaście metrów pod taflą wody dla osób z klaustrofobią może mieć znaczenie. Z drugiej strony Łaby rozciąga się bardzo ciekawy widok. Siadamy, pijemy piwko i wracamy. Idziemy coś zjeść: curry wurst i śledzie to proste i smaczne pożywienie – w sam raz dla nas.
Idziemy w stronę Schanzenviertel. Dzielnica w niczym nie przypomina nowego miasta. Kolorowe grafitii, sporo śmieci na ulicach – widac ,że mieszkańcy mają alternatywne podejście do życia. Na Reeperbahn docieramy tuż przed zachodem słońca. Pierwsze grupy turystów przyjeżdżających tu na wieczory kawalerskie i panieńskie są już na ulicach. Co ciekawe, dominują panie. Teraz dzielnica rozpusty nie prezentuje się juz z pewnością tak jak lata temu. Czasy, gdy John Lennon stawał się tu mężczyzną dawno minęły. Przechodzimy Herbertstrasse gdzie kobiety lekkich obyczajów leniwie przygotowują się do wieczoru. Wszędzie dominuje imprezowy nastrój. Kupujemy piwo i przysiadamy na jednym ze skwerów. W powietrzu unosi się zapach marihuany, młodzież głośno dyskutuje. Dobrze się nam siedzi. Nikt nikogo nie ściga za picie na wolnym powietrzu. Robi się zimno, idziemy na ostatniego drinka do knajpy i zmierzamy powoli w stronę hotelu. Tak powoli, że zachodzimy jeszcze do jednego baru. W środku senna atmosfera, barman (podchwytując że jesteśmy z Polski) przywołuje mnie do szafy grającej i prosi o wybór polskiej piosenki. Do wyboru było jedynie Ich Troje, więc zdecydowałem się na Stonesów. Przysiada się też do nas potęznie zbudowany, brodaty Rosjanin z wielkim łańcuchem na szyi. Przez chwilę myślałem, że to zbiegły z lokalnego ogrodu zoologicznego niedźwiedź. Ktoś kto czytał moją relację z Meksyku wie, że gdy lokalsi włączają polskie piosenki, trzeba się ewakuować - inaczej następnego dnia niesamowicie boli głowa. Ehhh, rozmowy o bigosie, babci kumpla ze Szczecina, darmowa wódka, ale uciekliśmy stamtąd w odpowiednim momencie. Następnego dnia rano chcieliśmy jechać na Fichmartk.